W dziale Dziennika Polskiego „Galaktyce Gutenberga” prowadzonej przez Marka Oramusa ukazała się recenzja powieści.
Słońce ludziom dopiekło
Jak co roku o tej porze nawiedzają nas cenne refleksje o tym, jak długi wydaje się nowy rok na początku stycznia – i jak szybko zleciał ten stary. Nie od rzeczy będzie więc pomyśleć, co nas czeka pod koniec roku przyszłego, a konkretnie 21 grudnia o godzinie 11.21.
Na ten termin wyznaczony jest definitywny koniec świata, ponieważ oto dobiega kresu kalendarz Majów. Gwoli ścisłości: kończy się nie sam kalendarz, a raczej czas jako taki, w każdym razie czas dany ziemskiej cywilizacji. Ruszyła już eksploatacja artystyczna tego tematu, że wspomnę tylko liczne książki o zacięciu paranaukowo-sensacyjnym, a na znanym filmie Rolanda Emmericha kończąc. Dwutomowa powieść Tadeusza Meszki „2012 gniew ojca”, prawie tysiąc stron dużego formatu, bez reszty wpisuje się w tę tendencję. Autor liczył oczywiście przy tej okazji na zwrócenie uwagi na swój debiut, ale i uważał, że ma coś istotnego do powiedzenia na temat naszej cywilizacji.
Przy projektowaniu takich scenariuszy zagłady obowiązuje pewien kanon, znany np. z powieści „Wędrowiec” Fritza Leibera czy „Zagłada Księżyca” Jacka McDevitta (obie o rozwaleniu naszego satelity o bladym obliczu). Rozpisuje się więc akcję na krótkie rozdziały obejmujące różne miejsca na świecie i wielu bohaterów reprezentujących całą ludzkość. Taki zabieg pozwala ukazać kataklizm niejako z różnych ujęć kamery i to, jak go doświadczają ludzie różnych ras i kultur. Tak też u Meszki, akcja przenosi się błyskawicznie z kontynentu na kontynent, z centrów decyzyjnych do normalnych domów, a gdy dodać do tego niezbędny wątek terrorystyczny, „2012 gniew ojca” dostaje dodatkowego napędu. Wielkim walorem opowieści jest mnóstwo ciekawych faktów naukowych i staranne oddanie topografii odwiedzanych miejsc.
Jak będzie wyglądał koniec ludzkości pod koniec grudnia 2012, też już wiemy: ma dojść do przebiegunowienia magnetycznego Ziemi, północny biegun magnetyczny zamieni się miejscami z południowym, obrót Ziemi wokół osi odwróci się i rzecz jasna Słońce będzie wschodzić na zachodzie, a zachodzić na wschodzie. Przy okazji wywołanych tym perturbacji oceany zaleją wielkie połacie lądu, tak że większa część ludzkości potopi się jak koty. Meszko jednak – trzeba mu oddać chwałę – nie idzie tym utartym szlakiem, tylko stara się zidentyfikować niebezpieczeństwo gdzie indziej. Odkrywa zagrożenie na Słońcu, we wzroście jego niekontrolowanej aktywności. Gdy wybuchy na naszej gwieździe przekroczą dotychczasowe maksima, strumienie ciężkich cząstek, przede wszystkim protonów, uderzą w chroniące nas przed promieniowaniem kosmicznym pole magnetyczne Ziemi i zdemolują je. Z orbit jako te ulęgałki posypią się satelity, diabli wezmą sieci energetyczne z powodu indukowania się w nich niszczycielskich prądów, a podobny los spotka rurociągi z gazem i ropą. Ludzkość pozbawiona elektryczności cofnie się gdzieniegdzie do XIX wieku i tylko powietrze wypełniał będzie krzyk ptactwa, daremnie próbującego się zorientować, w którą stronę odlecieć na zimę.
Dopóki autor trzyma się tych konkretów, jest dobrze, intrygi idą jak po maśle, terroryści mordują rzetelnie i prokurują widowiskowe katastrofy. Pod koniec jednak jakby zwątpił, czy Słońce jest w stanie podołać nałożonemu nań zadaniu i elegancko odesłać ludzkość do lamusa. Istotnie, satelity są wszak ekranowane, transformatory i cała sieć elektryczna (w Polsce w opłakanym stanie) mają swoje zabezpieczenia, a prądy w rurociągach nie indukują się znowu tak żwawo. Tu autor nieco demonizuje wpływ Słońca na energetykę, tak źle chyba nie będzie. Także, gdy tydzień temu wystąpił opad martwych ptaków w Arkansas, winą obarczono nie rozregulowanie magnetyzmu, tylko huki z noworocznych fajerwerków.
Nie mając pomysłu na zakończenie Meszko zgodnie z poprawnością polityczną postanowił ukazać Buddę, Jezusa i Mahometa (jego wizerunki są dla muzułmanów świętokradztwem) biorących się za ręce i odchodzących wraz z resztą pomniejszych bogów na biegun. Ma to uspokoić skłóconą ludzkość (niby czemu?) i uwolnić ją od szkodliwych miazmatów religijnych. Nie pierwszy raz okazuje się, że fizyczne kataklizmy prokurować łatwo; gdy przychodzi do modyfikowania stosunków społecznych, wtedy dopiero zaczynają się schody.
Marek Oramus
[źródło: Dziennik Polski]